niedziela, 8 lipca 2012

Sen

Odkąd pamiętam, zasypianie było tematem obecnym w moim życiu. Jak byłam mała, rodzice kładli mi pod łóżko zdjęcie papieża, które miało pomagać w zasypianiu (nie pamiętam, czy był efekt, chyba tak). Całe dzieciństwo nie chciałam gasić światła o wyznaczonej godzinie i buntowałam się przed pójściem spać. Z liceum pamiętam takie migawki: ćwierkanie ptaków, zaczyna robić się jasno, a ja siedzę przed niebieskim ekranem monitora i programuję. Postanowiłam na koniec trzeciej (przedostatniej wówczas) klasy nie mieć na świadectwie bodajże żadnych trójek czy czwórek nawet, więc zakuwałam codziennie do rana, śpiąc po kilka godzin zaledwie.
Gdy wyjechałam do Berlina, mając lat 21, zaczęły się pojawiać pierwsze (?) problemy z zasypianiem, przynajmniej pierwsze, jakie pamiętam tak konkretnie. Takie, że przez wiele godzin nie mogłam zasnąć. Albo nie chciałam. I to jest kluczowe – bo fazy, w których nie mogę zasnąć, przewracając się z boku na bok, zdarzają mi się – powiedzmy – raz na parę miesięcy, ale fazy, w których odkładam chodzenie spać... hmm, tu nawet nie można mówić o fazach. Tak jest po prostu zawsze.
Nie wiem jeszcze cały czas, z czego to wynika. Dobrze mi się pracuje w nocy, w nocy mam najlepsze pomysły itp. Ale też mam opory przed pójściem spać wieczorem. Za to rano... rano jestem najlepszym śpiochem pod słońcem, młot pneumatyczny za oknem traktuję jak budzik – olewam go. Nikt i nic nie jest w stanie przekonać mnie do wstawania rano. Pamiętam, że jak byłam w wieku przedszkolnym i Mama zawoziła mnie do przedszkola na drugi koniec miasta, podsuwała mi rano pod nos rodzynki, które wówczas uwielbiałam, żeby mnie przekonać do wstania o jakiejś kosmicznej godzinie, chyba piątej czy szóstej.
Usłyszałam niedawno, że sowy to taki typ ludzi, który ma problem ze zmianą „stanu skupienia”, czyli wieczorem z jawy na sen, a rano odwrotnie. I to się u mnie w 100% sprawdza. Rano śpię twardo i śnię kolorowo. Wieczorem robię wszystko, żeby tylko nie iść spać, uciekam przed tym jak mogę, a potem się dziwię, że już jest tak późno.
„Późno” to dla wielu bardzo względna rzecz. Dla jednych już 23-24 to jest późno, dla innych nigdy nie jest „wystarczająco późno” i ja chyba się do takich ludzi czasami zaliczam. To nie tak, że się z tym świetnie czuję, idąc spać np. o 7 rano, ale „samo się robi”. I o ile przesuwanie na coraz później godziny chodzenia spać jest proste i szybkie, o tyle działanie w drugą stronę już takie oczywiste nie jest. I jest dla mnie każdorazowo wielkim wyzwaniem.



Po co się tak męczyć? – mógłby ktoś zapytać. I pytają. Mówią mi, żebym sobie odpuściła. Ale zaraz potem pojawiają się głosy różnych mądrych osób, że rytm dobowy, że wg medycyny chińskiej organy regenerują się tylko w określonych godzinach, i dlatego sen w godzinach 22–2 jest wyjątkowo ważny itd. I ja częściowo czuję, że również te osoby mają rację. Wystarczy kilka dni późnego (naprawdę późnego) chodzenia spać, i już zgłasza się moje serce i arytmia. A jeśli z jakiś powodów nie mogę dospać tych ośmiu godzin (a mimo twardego snu rano, jednak jestem przebudzana czasem np. przez telefony, psa, którego trzeba wyprowadzić na spacer czy jakieś krzyki za oknem + jednak niższa jakość snu, gdy jest się wystawionym na ciągły hałas żyjącego dniem codziennym miasta, np. samochody przejeżdżające za oknem z rozpędu przez śpiącego policjanta) to w tak zwany dzień nie nadaję się do niczego, jestem wrażliwa, spada koncentracja, rośnie mi znacznie poziom stresu i wrażliwość na różne bodźce, szczególnie na światło.

Jest więc sporo argumentów za tym, żeby jednak za każdym razem próbować. Więc próbuję, walcząc ze sobą i tym, co mnie ciekawi. Bo myślę, że duża część tego to jest fakt, że jestem ciekawa świata i wieczorem jakoś najfajniej mi się go odkrywa :-) Chciałabym jeszcze to poczytać i tamto, i tu z tym i z tamtym pogadać, tam jeszcze coś napisać, a może obejrzeć film itd. Inna sprawa to również jakieś wryte we mnie lęki związane ze spaniem, pewnie z generalnie z puszczaniem kontroli.

Tak więc jak dochodzi do tego, że wpadam w ekstremalny rytm spania, jak teraz, czyli zasypiam tak jakoś między szóstą a jedenastą rano, pomagam sobie najczęściej jakimiś ziółkami lub – odkrytą niedawno – melatoniną. Zobaczymy, czy tym razem pomoże.

Czuję, że zachowanie dyscypliny w zdrowym rytmie dobowym to jeden z warunków dobrego zdrowia, z drugiej strony mam wrażenie, jakbym ja ciągle jeszcze nie podjęła tej wewnętrznej decyzji o zrobieniu tego tak naprawdę. I to zapewne jest kluczowe. Lubię te moje wieczorne sesje.

Tylko jeśli mam potem wyrzuty sumienia, a moje ciało daje mi wyraźne sygnały o tym, że mu to nie służy, to może jednak warto się temu przyjrzeć z troską i uważnością.

Jeśli cokolwiek się zmieni w tej kwestii, będę tu na pewno pisać o postępach. I o porażkach zapewne też. Nigdy nie jest tak, że robi się tylko kroki do przodu. Najważniejsze, to się nie poddawać :-)

Więc łykam moją melatoninkę i zobaczę czy odpłynę niedługo w objęcia Morfeusza :-)

Epilog (9.07.2012, 00:56): Ostatecznie zasnęłam chyba coś koło 7–8. Dokładnie nie wiem, nie patrzyłam na zegarek, bo się nie chciałam denerwować. Zobaczymy, co przyjdzie dzisiaj.
Kolega zasugerował mi dzisiaj jeszcze inny czynnik wpływający na bezsenność – późne, wieczorne jedzenie. Coś w tym może być. To na pewno nie jedyny czynnik, ale warto się i temu przyjrzeć bliżej.