sobota, 21 lipca 2012

O ciszy i aromatycznej ciepłej zupie kalafiorowej

Z dnia na dzień coraz lepiej czuję się ze sobą i obrastam dumą, bo widzę, że gdy tylko podejmuję taką decyzję, natychmiast staję się taką osobą, jaką chcę być. Dużo zmian nastąpiło w szybkim tempie w ostatnich dniach, mam nadzieję, że uda mi się je (w tym nowe nawyki) utrwalić.

Dziś na przykład przełamałam kolejny duży lęk, nie wchodząc w szczegóły już, bo to nieistotne, ale każdy taki krok to jest droga do zdrowia. 

W ramach przełamywania tego lęku byłam dziś kilka godzin sama w domu, i na początku nie wiedziałam, co zrobić z ciszą wypełniającą mieszkanie i moją głowę. Po chwili jednak poczułam, jak myśli zaczynają się uspokajać i koić. Tak samo działa na mnie medytacja, choć ten proces przeważnie trwa trochę, zanim naprawdę go odczuję. Rzadko miewamy okazję na codzień, żeby pobyć ze sobą w ciszy, szczególnie mieszkając w środku wielkiego miasta, i otoczeni na co dzień wieloma różnymi mediami. A czuję, że jednak ma ona wyraźnie pozytywne skutki zdrowotne.

Jest w ciszy coś, czego się boję, co powoduje, że ciągle chcę ją czymś wypełniać. Mówi się też o „krępującej ciszy”, gdy np. w gronie znajomych nagle nikt nie wie, co powiedzieć. Ale cisza jest też cudowna, kojąca... Ma wiele stron i twarzy. U mnie raczej przeważa w tej chwili lęk przed spotkaniem z nią niż delektowanie się, ale w takich momentach, jak dzisiaj, odkrywam, że cisza nie gryzie i warto się z nią czasem spotkać...


Tymczasem dziś wieczorem w mojej kuchni powstała aromatyczna zupa kalafiorowa. Wyjątkowo mój zmysł powonienia dobrze funkcjonuje, więc miałam ogromną radość z odczuwania orgii wręcz zapachów, które mnie otaczały przy gotowaniu.




W garnku teflonowym rozgrzałam sporą porcję masła (chyba tak ze dwie duże łyżki), na to wrzucając kolendrę w kulkach. Potem cebulę (dwie główki) posoloną, żeby puściła sok i się poddusiła. Posypałam ją trochę suszonym imbirem. Do cebuli dołączyły pory (też dwa). W tym czasie kroiłam ziemniaki w kostkę i dorzuciłam do garnka, co jakiś czas mieszając wszystko. Na koniec jeszcze marchewka w podobną do ziemniaków kostkę. Dosypałam do tej mieszanki suto przypraw: majeranek, tymianek, cząber, kurkuma, curry – to chyba wszystko, i dosoliłam. Pozwoliłam się tym wszystkim warzywom jeszcze trochę podusić. 
W tym momencie dodałam kalafior, ale tylko te małe główki, bez nóżek. W zasaadzie planowałam tę zupę miksować, ale jej konsystencja na koniec była tak genialna, że zrezygnowałam. Wymieszałam kalafiora z resztą rzeczy w garnku i potem dolałam wody, najpierw trochę mniej, potem więcej – tak, żeby ilość była już taka zupowa, czyli woda przykryła trochę te warzywa. Gaz był minimalny, przykryłam wszystko przykrywką. W sumie całość gotowała się chyba od początku (czyli od masła z kolendrą) do końca ze dwie godziny. Ale warto było. Zupa wyszła moim zdaniem genialnie i wszystkim smakowała. :-) Podałam ją ze świeżym koperkiem.