niedziela, 15 lipca 2012

Jedzenie ma znaczenie

Tytuł tego wpisu zaczerpnęłam z tytułu filmu – „Food Matters”. Chciałabym zebrać tutaj trochę moich myśli o jedzeniu.


„Jesteś tym, co jesz” – to jedno z popularniejszych zdań jakie się słyszy na temat jedzenia. Ale mało kto tak naprawdę podchodzi świadomie do jedzenia. Czy to z lenistwa czy przyzwyczajenia, tak po prostu jest. Tak naprawdę każda rzecz przyjmowana doustnie, czyli wszelkiego rodzaju tabletki, piguły, syropy i inne medykamenty chemiczne, homeopatyczne, ziołowe itp. również się do tego zaliczają – jakby nie patrzeć, to też jest „pożywienie”, tylko w przeważnie małych ilościach.

Ja od lat mimo podejścia, że leki przyjmuję tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę (wolę się położyć i odpocząć niż łykać coś na ból głowy), jednak od lat doprowadziłam się *) do takiego stanu, że muszę brać kilka leków dziennie codziennie. I potykam się o to „muszę”. Bo co, jeśli jednak nie?



*) Chcę się zatrzymać na chwilę nad wyrażeniem „doprowadziłam się”. Medycyna klasyczna przyzwyczaja nas do tego, że odpowiedzialność za nasze zdrowie leży „gdzieś na zewnątrz” – w rękach lekarzy, lekarstw, ludzi dookoła, spalin, cywilizacji itp. itd. Tymczasem każdy z nas jest w 100% autonomiczną istotoą, zdolną podejmować własne decyzje i wbrew pozorom tak naprawdę to właśnie te decyzje, moim zdaniem, prowadzą nas do zdrowia lub choroby. O wykrętach i oszukiwaniu siebie już pisałam wcześniej. I ten temat będzie się pewnie jeszcze nieraz przewijał przez tego bloga. Badam, obserwuję, sprawdzam, doświadczam, jak to jest, gdy przynajmniej spróbuję zauważyć, że to ja jestem odpowiedzialna za to, jak czuję się teraz – tym jak myślę, jak reaguję, co robię lub czego nie robię.

Wracając do głównego tematu od wielu lat coraz bardziej świadomie podchodzę do tematu odżywiania. Jest to długi proces, bo jestem przywiązana do pewnych dań czy produktów spożywczych, a równocześnie zbyt leniwa lub mam zbyt słabą wolę, żeby bezkompromisowo je odstawić. Czasem łatwiej jest sięgnąć po batona gdzieś na mieście niż wcześniej przygotować sobie drugie śniadanie itp. Jest wiele powodów, dla których ciągle jeszcze w mojej diecie są kompromisy. A jak wiadomo: „Nie chcący szuka powodów, chcący szuka sposobów.” :-) I nie ma co udawać, że jest inaczej.

Od jedenastu lat nie jem mięsa. Ale robię wyjątki, raz mniej raz więcej. Nigdy nie byłam osobą robiącą rewolucje za wszelką cenę. Wyjątkami jest mięso z piersi kurczaka i nieliczne gatunki ryb, przeważnie raz na kilka tygodni lub miesięcy, czasem 1–2 razy do roku.

Od jakiś dwóch lat chyba zaczęły do mnie docierać sygnały, że produkty mleczne, których zjadałam ogromne ilości i które uwielbiałam (i częściowo nadal uwielbiam), nie są zdrowe. Powodów jest więcej – jednym z najważniejszych dla mnie jest fakt, że mleko wzmaga produkcję śluzu w organiźmie, tymczasem ja od kilku lat mam całoroczny katar (na który nadal pomagają mi jeszcze tylko sterydy i leki na alergię), który prawdopodobnie doprowadził do 100% wyciszenia zmysłu węchu (włącza mi się raz na parę tygodni na kilka minut i potem znowu znika) i od trzech lat astmę.

Od stycznia prawie nie jadam produktów mlecznych (i to prawie, niestety, podobno również tutaj robi różnicę). Przez pierwsze tygodnie byłam bardzo konsekwentna i wtedy odkryłam, że zapomniałam o jednym z leków, który brałam przez cały ostatni rok – leku na zgagę. Zgaga zniknęła jak ręką odjął.

W przeciągu kolejnych miesięcy robiłam tu i tam wyjątki, głównie w postaci mlecznej czekolady, czasem też jakiegoś twarożku lub ciasta, generalnie nie za dużo, ale jednak. Mam wrażenie, że coś już się zaczęło zmieniać, organizm się przyzwyczaił do tego, że nie jadam produktów mlecznych, bo za każdym razem, gdy coś takiego jadłam, miałam potem silny atak kaszlu astmatycznego (i nie wierzę, że była to sugestia, bo pierwszy raz, gdy to się stało zupełnie nie myślałam o takim związku przyczynowo-skutkowym, dopiero, gdy to się zaczęło powtarzać).

Na ten moment nie jadam lub staram się unikać:
– mięsa (rzadko pierś z kurczaka)
– ryb (rzadko tuńczyk lub łosoś)
– grzybów, zielonych oliwek, brukselki, kalarepki (bo nie lubię :P)
– produktów mlecznych, oprócz masła, które podobno ma trochę inne działanie na organizm (rzadko twarożek, czekolada mleczna czy jakiś śmietankowy krem, aha no i lody...)
– dla mnie od lat oczywistych wręcz: glutaminianu sodu, sztucznych barwników, konserwantów itp.
I to chyba wszystko.
Jem natomiast, oprócz warzyw, owoców, zbóż, orzechów itp. jaja i miód, czyli rzeczy, których prawdziwy weganin z krwi i kości nie spożywa. Mimo to nazwałam się w opisie tego bloga weganką. Wynika to z tego, że jest to coś, do czego chcę dążyć, a nie od razu Kraków zbudowano. :-)

Wegetarianką zostałam głównie ze względów etycznych, ale i smakowych – w moim domu nigdy nie jadło się dużo mięsa ani nic hardcorowego pod tym względem, przez pierwsze lata mojego życia dania były głównie wegetariańskie, z wyjątkami dla mnie (wtedy dostęp do wiedzy na temat tego, czy dziecko może być wegetarianem czy nie, był znikomy). Byłam zawsze przyzwyczajona do tych smaków, ale jednocześnie też do produktów mleczych. Przez wiele lat nie mogłam zrozumieć wegan, a już tym bardziej nie frutarian czy witarian. Wegetarianizm był dla mnie czymś najbardziej naturalnym na świecie, a weganizm jakimś ogromnym wyrzeczeniem.

W tej chwili widzę weganizm ciągle jeszcze trochę jako wyzwanie, ale wynika to z faktu, że jeszcze nie nauczyłam się gotować do końca dań bez nabiału, a moje kubki smakowe ciągle jeszcze potrzebują intensywniejszych doznań. Przez całkowicie wyłączony zmysł powonienia duża część aromatów dań, które jem, nie jest przeze mnie odczuwana, dlatego zawsze intensywnie przyprawiam i używam również sporo soli, choć myślę, że jednak mieszcząc się w zdrowym zakresie.

Ale – jak napisałam w tytule – moim zdaniem, na bazie moich osobistych, choć jak dotąd krótkich doświadczeń, oraz na podstawie przeczytanych książek, blogów, stron, badań na ten temat i rozmów przeprowadzanych z osobami leczącymi zdrową dietą (lekarze medycyny chińskiej itp.) wiele wskazuje na to, że jedzenie ma znaczenie – dla naszego zdrowia. Każda rzecz, jaką przyjmujemy do siebie, to w jaki sposób została zasadzona, jak rosła, jak była pielęgnowana, zerwana, [nie]przetworzona, ugotowana (bądź nie), to jaką energią była otaczana – każdy z tych czynników ma znaczenie, również to, czy ją zjemy lub z niej zrezygnujemy. Każdy z nas jest inny, każdej osobie potrzebne są dla zdrowia inne rzeczy, ktoś ma alergię na to ktoś na tamto. Jednak mam wrażenie, że jednak istnieją pewne grupy produktów, które nie służą wszystkim i powodują ogólną tendencję do chorowania.

Jedzenie ma znaczenie, bo wybierając produkty, które jemy, możemy wpływać na świat. Możemy wpływać na życie zwierząt i innych ludzi. Nie będę się nad tym na ten moment rozwodzić – uważam, że tę kwestię każdy powinien zdecydować dla siebie. Myślę, że ważne jest, żeby mieć świadomość tego, skąd pochodzi nasze jedzenie i czym w rzeczywistości jest. W Internecie i nie tylko można trafić na wiele źródeł, które pokazują, skąd pochodzi mięso i jak traktowane są zwierzęta, lądujące potem na talerzach ludzi, którzy chcą je jeść. Sceny i filmy są nieraz bardzo drastyczne, jednak obawiam się, że nie na wiele się zdają – Ci, którzy są wrażliwi na los zwierząt, pewnie już od dawna nie jedzą mięsa, a pozostałym jest to i tak obojętne. Jestem dość sceptyczna, czy przez tego rodzaju filmy można na kogoś wpłynąć, dlatego ja skupiam się na tym, żeby żyć w zgodzie ze sobą w tej kwestii, a każdy jest odpowiedzialny za swoje osobiste zdanie na ten temat.
Oczywiście zwierzęta to tylko część tematu wyboru produktów, bo również ma znaczenie to, jak np. uprawiane są rośliny. Niedawno dopiero dowiedziałam się, że wielkoobszarowe chemiczne nawożenie roślin powoduje że zatruwają się pszczoły i nie mogąc znaleźć drogi powrotnej do ula giną. A bez pszczół, jak wiadomo, populacja ludzka długo nie przeżyje – to tylko mały, a jak ważny przykład...

Dla mnie w jedzeniu ma również znaczenie cały proces przyrządzania go. Od lat fascynuje mnie kuchnia gotowania wg pięciu przemian, czyli będąca częścią medycyny chińskiej metoda na uzdrawianie ciała przez odpowiedni dobór składników odżywczych i gotowanie ich w cyklu takim, w jakim zachodzą zmiany w przyrodzie. Jeśli zdarza mi się gotować w ten sposób jest to cały piękny rytuał, który sprawia mi dużo radości i przyjemności, a tak ugotowane potrawy smakują i (zapewne) pachną czarodziejsko. :-) Goście zawsze mają błogie miny.

Gdy mieszkałam jeszcze w Berlinie, obejrzałam tam film pod tytułem „How to cook your life”. Był to film produkcji niemieckiej o buddyjskim nauczycielu, który jest kucharzem i poprzez wspólne gotowanie z uczniami, przekazuje im nauki zen. „Gdy kroisz marchewkę, krój marchewkę”.


Jedzenie ma znaczenie. Jest wielowarstwowe (i o wielu warstwach, choćby ekonomicznych, w ogóle tu jeszcze nie wspomniałam). Dla mnie ma znaczenie dla zdrowia i życia – mojego i wszystkich istot żyjących na ziemi. Z jedzenia może płynąć dużo radości i przyjemności. Jedzenie może leczyć, ale może też zabić. Jedzenie może być uzależnieniem, ale też wybawieniem.

Wierzę, że w jedzeniu jest wiele pięknych sekretów, których jeszcze nie odkryliśmy i ja chcę je stopniowo odkrywać – dla siebie i innych. Zobaczyć, co jest takiego w jedzeniu, co tak w nim kocham, co tak mnie do niego przyciąga, czym tak się zachwycam.