niedziela, 29 lipca 2012

Ambicja: a może wystarczy być wystarczająco dobrym?

Właściwie to mogłabym ten wpis zakończyć na samym tytule (bo już wiele tłumaczy). Myśl w nim zawarta przemknęła dziś przez moją głowę. Dotarło do mnie, że większość moich problemów wynika z tego, że jestem zbyt ambitna, np. nie zaczynam jakiejś czynności, gdy wiem, że nie będę w stanie jej wykonać w 100% dobrze, a tylko w 95%. Upatruję w ambicji nawet źródła moich wielu obecnych lęków, co mnie zupełnie zaskoczyło, ale wygląda na to, że to się zgadza.

Zadałam sobie pytanie: co by było, gdybym zamiast podejmowania prób bycia perfekcyjną (i ciągłej walki o to), była po prostu wystarczająco dobra? O ile większą ulgę bym czuła? Ile więcej bym w sumie osiągnęła? Nie znam jeszcze odpowiedzi na te pytania, jednak postanowiłam się z Wami tym tematem podzielić już teraz. Może komuś też – tak jak mi dzisiaj – zapali się lampka po przeczytaniu tych kilku zdań.



Moja intuicja podpowiada mi, że bycie wystarczająco dobrym jest proste. Na pewno znacznie prostsze niż dążenie do perfekcjonizmu. Czuję wielki kamień spadający mi z serca na myśl o tym, że nie muszę nikomu udowadniać 100% fantastyczności w każdej dziedzinie życia (a w niektórych to przecież po prostu przychodzi samo, bez wysiłku). Nikomu – ale przede wszystkim sobie – bo prawda jest taka, że większości ludzi nie interesuje nasze bycie perfekcjonistami, a my sami jesteśmy dla siebie przeważnie największymi krytykami.

Bycie wystarczająco dobrym nie oznacza, że nie wolno być ambitnym i dawać z siebie wszystkiego w pewnych sytuacjach. Ja to odczuwam tak, że ambicję można „zaprząc” do pomocy wtedy, kiedy służy to danej sprawie czy ludziom – jednym słowem wtedy, kiedy jest to właściwe, ale nie zawsze i na co dzień, w każdej sytuacji.


Nie wiem jeszcze, w jaki sposób permanentnie zmienić nawyki myślowe tak, żeby moja ambicja mnie nie spalała, jak robi to w tej chwili. Więcej – nie wiem, jak zauważać, kiedy to robi. Jednak wydaje mi się, że – jak w wielu kwestiach – pomoże tu wzmożona uważność i przypominanie sobie o tym przy każdej możliwej okazji. Już jakiś czas temu stwierdziłam, że każda sekunda w moim życiu, podczas której się uśmiechałam, jest jedną sekundą więcej w moim życiu, podczas której się uśmiechałam :-)

Kiedyś miałam zalecone pewne ćwiczenie od fizjoterapeutki. Miałam ćwiczyć przy każdej możliwej okazji. Żeby o tym łatwiej pamiętać, zaproponowała ona metodę z czerwonymi punktami, wręczając mi kilka takich właśnie naklejek. Miałam nanieść je na miejsca, na które często spoglądam w ciągu dnia – lustro, komórka, ekran monitora itp. Za każdym razem patrząc na czerwoną kropkę miałam wykonać to ćwiczenie. I to się sprawdziło rewelacyjnie. Wprawdzie po jakimś czasie się do kropek przyzwyczaiłam i przestałam na nie zwracać uwagę, ale zadziałało przez wystarczająco długi okres, żeby osiągnąć poprawę. Kropki nie muszą być kropkami i nie muszą być czerwone, równie dobrze mogą to być białe owieczki albo jakiekolwiek inne naklejki niewielkich rozmiarów. Myślę, że metoda może być całkiem skuteczna.

Rozważałam jeszcze jakieś inne metody na przypominanie – pleciona branzoletka na rękę albo zmywalny tatuaż na nadgarstku. Teraz wymyśliłam jeszcze przypomnienie w komórce, ale to mogłoby być na dłuższą metę uciążliwe. Myślę, że kolorowe karteczki w różnych miejscach domu, przypominające o uśmiechu i wyluzowaniu (albo z dowolnymi innymi afirmacjami) też mogłoby całkiem fajnie zdać egzamin.

Jeśli macie jakieś inne pomysły na to, jak na co dzień można sobie ułatwić wprowadzanie zmian w życie, w szczególności uczyć się zmian sposobu myślenia, napiszcie w komentarzach, może możemy się wzajemnie zainspirować :-)